niedziela, 15 września 2013

Są też miłe pożegnania :)

Wiedziałam, że jesień nadejdzie lada chwila. Pogoda była już bardzo zmienna, dzień zimno, dzień ciepło, zresztą w powietrzu czuć już było powiew jesieni. To tym bardziej skłoniło mnie do szybkiego działania. Postanowiłam wykorzystać ostatnie tchnienie lata i wyskoczyć z moim K. do lasu, na lanie w plenerze :)


Była ładna, słoneczna pogoda, niebo było czyste. Zapakowałam do plecaka koc i aparat i ruszyliśmy do lasu. Zanim doszliśmy zrobiło się jeszcze cieplej, co oczywiście było plusem, bo przecież ja tam miałam zamiar, przynajmniej po części się rozbierać ;) W lesie jak to w lesie, cicho, spokojnie, słychać trzaski małych nadepniętych gałązek, promienie słońca widać zza drzew, jest duszno, ale przyjemnie. I faktycznie tam też było już czuć jesień, było pełno żółtych i opadających liści. Wiadomo, że żeby przejść do właściwej akcji musieliśmy się wpuścić znacznie głębiej. Robiliśmy przy okazji różne zdjęcia, zatrzymywaliśmy się przy co ciekawszych widokach, czasami mijał nas jakiś człowiek z koszykami na rowerze, albo bez roweru, ale też z koszykami. To upewniało nas, że musimy jeszcze bardziej się schować. W pewnym momencie wyszliśmy na polane, przeszliśmy przez nią i weszliśmy w bardzo gęsty las. Ściółka była tam w ogóle niewydeptana, było ciemno, stwierdziliśmy: 'O! Tu będzie dobrze!' Wyciągnęliśmy koc, rozłożyliśmy go na ziemi, było czuć przyjemny zapach drewna. Stwierdziłam, że mogę spokojnie ściągnąć majteczki i tak miałam na sobie sukienkę, po co mi one :) Często zresztą chodzę bez ;) Mój K. usadowił się wygodnie na kocu, ja usiadłam obok Niego, szybkie rozejrzenie się dookoła i jeszcze szybsze przerzucenie przez kolano. Podciągnął mi powoli sukienkę, pogłaskał pupę i poczułam pierwszego klapsa. Potem szybką serie kolejnych i... 'jak to strasznie słychać!' K. na chwile przestał. W sumie nie było w tym nic dziwnego, że to bardzo słychać- w końcu w lesie jest cicho. "Przecież tu i tak nikogo nie ma, to się nie ma co przejmować" skwitował K. i zaczął bić znowu. Fakt, że zerwały się wszystkie ptaki, bo wandale w lesie robią hałas- pomijam milczeniem. Kiedy już pupa zaczęła mnie piec i szczypać coraz bardziej nieznośnie, nagle poczułam, że coś mi chodzi po ręce. 'Mrówki! Wleźliśmy w mrowisko!" Zerwaliśmy się natychmiast, zaczęliśmy wszystko otrzepywać, komicznie to wyglądało, więc śmiałam się z mojego K. ile wlezie. Oczywiście bronił się tym, że ja nie jestem lepsza i wyglądam tak samo jak On, a nawet śmieszniej, bo to ja nie mam majtek. Nic to oczywiście nie dało i śmiałam się dalej, kwitując: "No przecież mnie tu nie zbijesz" ;) Wyszliśmy z powrotem na polanę, szukając innego miejsca. Mieliśmy do wyboru albo całkiem dzikie nieuczęszczane tereny, albo te bardziej dostępne, gdzie trzeba było liczyć się z tym, że ktoś Nas może spotkać. Wyciągając wnioski z wcześniejszej przygody- natura i tak się na Nas zemści jeśli zakłócimy jej spokój; wybraliśmy opcje drugą, z większym ryzykiem.


Wędrowaliśmy po lesie, nie mogąc znaleźć odpowiedniego miejsca. Każde było na widoku. W końcu wpadłam na genialny pomysł: "Chodźmy tam w te wysokie trawy, tam będziemy zasłonięci z każdej strony". K. podchwycił pomysł- przecież był dobry :) I poszliśmy. Tam znowu rozłożyliśmy koc, ale tym razem oglądając dokładnie czy nie ma mrowiska, pajęczyn i innych. Kilka testowych klapsów na stojąco- nie słychać aż tak bardzo. K. zadowolony z triumfem powiedział: "Noo to teraz mogę Ci spuścić lanie za to, że się tak ze mnie śmiałaś". Przerzucił mnie ponownie przez kolano, szybko podciągnął sukienkę i jeszcze szybciej zaczął bić. Było świetnie. Świeże powietrze, słoneczko, szczypiąca pupa. Już zaczynałam robić się niesamowicie, podkreślam- NIESAMOWICIE mokra, aż tu, spod ziemi chyba, wyłoniła się rodzinka- rodzice i mały synek. K. szybko zakrył mi pupę, ja usiadłam na koc i siedzieliśmy patrząc na siebie i nie oddychając. Tamci, przechodzili dość spory kawałek od Nas, ale nie zdążylibyśmy uciec i się schować. K. pod nosem pytał mnie: "Widzieli? Słyszeli?" a ja wzruszałam tylko ramionami. Jak już przeszli i zniknęli, polecieliśmy w miejsce, którym szli. Teoretycznie nie było wiele widać, mogli tylko widzieć Nasze głowy i to od tyłu. A czy słyszeli? Może i tak, ale czy wiedzieli co to jest? Może nie. A jeśli tak- to najwyżej! :D Zwinęliśmy się stamtąd, szukać kolejnego miejsca. Trochę byliśmy zirytowani, że człowiek nie może mieć spokoju w lesie ;) więc ledwo odeszliśmy kawałek za drzewa, K. oparł nogę o pień, przełożył mnie przez kolano i powiedział: "W końcu nie dostałaś obiecanego lania, to teraz to szybko załatwimy". Padała pierwsza seria klapsów, a tu... 'Wracają! Musieli zrobić kółeczko żeby wracać akurat tędy!' Sukienka w dół i idziemy jak gdyby nigdy nic, już nie denerwując się a śmiejąc. Mój K. zaczął się zastanawiać: " A może oni coś faktycznie widzieli i chcieli przyjrzeć się jeszcze raz?", ale za chwile dodał: "Nie to bez sensu bo wracają inna drogą i to jeszcze z dzieckiem, to by się raczej nie przyglądali", Przyznałam Mu rację i dodałam:"chyba jednak nic nie widzieli wcześniej", a wewnętrznie pomyślałam:'w sumie to trochę szkoda'. Chociaż kto wie ile widzieli? Pewnie tylko oni ;)


Byliśmy zmęczeni wcześniejszymi przebojami i tym, że ciągle to lanie jest takie na raty, ale dzielnie kroczyliśmy dalej. Aż tu przed nami ukazało się powalone drzewo. Taka okazja! Taka klasyczna, "książkowa" okazja! Przewrócone drzewo i dziewczyna przez nie przełożona! To nic, że na widoku, to nic, jakoś to szybko zrobimy. Położyłam kocyk na tym pniu, przełożyłam się a K. w tym czasie szukał jakiejś witki. Pupę miałam jeszcze trochę czerwoną od wcześniejszych "mini lań" i zastanawiałam się przez chwilę jak bardzo byłby na ten widok zdziwiony jakiś przechodzeń :D Moje myśli przerwał K. uderzając mnie delikatnie witką. Trzeba było przecież sprawdzić jak jest elastyczna itd. Okazało się, że jest ok i zaczął bić. Pupa szczypała od każdego uderzenia, był to taki piekący, przeszywający ból. Nasza radość nie trwała jednak długo, bo z oddali wyłaniał się rowerzysta. Był za daleko żeby coś zobaczyć, ale musieliśmy przerwać. Udawaliśmy, że robimy zdjęcia. Zawzięliśmy się i robiliśmy tak za każdym razem kiedy widzieliśmy, że ktoś się zbliża. Jak tylko się oddalał, wystawiałam pupę i kontynuowaliśmy. Nasza cierpliwość dobiegła końca kiedy ludzie zaczęli przybywać masowo, z różnych części lasu. 'Niech to szlag!' Pełni żalu i wściekłości opuszczaliśmy nasze drzewko. "Nie zdziwiłabym się jakby tu zaraz jakiś tarzan na linie przyleciał nie wiadomo skąd" szłam i bulwersowałam się w kółko. Nie chodzi już nawet o to, że ktoś mógłby zobaczyć moją golą pupę (i nie tylko pupę). Naturalnie jest to bardzo zawstydzające, ale gorzej byłby jakby ktoś błędnie pomyślał, że mój K. robi mi krzywdę. Zaciągnął mnie do lasu itd. Tego trzeba było uniknąć za wszelką cenę.


Zdecydowaliśmy, że jeżeli teraz się nie uda to wracamy do domu. Ale po tak długiej wędrówce szczęście się w końcu do nas uśmiechnęło! Znaleźliśmy pozostałości jakiegoś budynku, dokładnie to 3 ściany i dziury po oknach. Tutaj na pewno będziemy zasłonięci. Byle tylko to miejsce nie okazało się jakąś kryjówką, miejscówką czy czymkolwiek jakiś meneli albo nastolatków pijących tutaj alkohol. Ale wyglądało na naprawdę nieuczęszczane, nie było śmieci, za to wszystko było dziko zarośnięte. Położyłam kocyk na murek/resztę ściany tego czegoś, podciągnęłam sukienkę i czekałam na lanie. Czekałam całkiem długo bo mój K. ponownie szukał jakiejś gałązki. Słyszałam jak coś łamie, sprawdza, odrzuca. W końcu przyszedł z długą, porządną witką. Kazał mi się ładniej wypiąć. "Tym razem już nic nam nie przeszkodzi i dostaniesz lanie do końca. I za śmianie się ze mnie i po to żeby odreagować ten leśny stres ;)" i uderzył pierwszy raz. Strasznie zabolało, a On nie przestawał i smagał mnie tą witką raz za razem. Starałam się nie kręcić pupą, która piekła mnie coraz mocniej, zrobiło mi się gorąco i czułam pulsowanie. Za plecami słyszałam świst przecinanego powietrza a zaraz potem czułam mocne uderzenie. W pewnym momencie K. zaczął bić wolniej- za to mocniej. Wtedy witka zakręciła mi się aż na nogę. Była świeża, soczysta, bardzo giętka, więc to nie było nic dziwnego. Chociaż na początku wydawało się, że jej długość będzie odpowiednia. K. przerwał i skrócił ją, na wszelki wypadek, żeby nie powtórzyło się takie uderzenie. Pogłaskał mnie po udzie i już za chwilę kontynuował lanie. Piekło bardzo mocno, ale tak samo też podniecało. Czekałam tylko kiedy K. zrobi przerwę i pogłaska mnie po pupie. Doczekałam się ;) Dotknął mojej pupy a mi zrobiło się bardzo błogo :) Zawędrował też ręką do mojej cipeczki, a co tam się działo to chyba nie muszę pisać ;) Kiedy tak leżałam i mnie głaskał, nagle zza drzew wyszedł jakiś mężczyzna z psem. Był dość daleko, a ja leżałam do niego przodem, twarzą, podniosłam się tylko na tyle żeby sukienka spadła mi na pupę. Uśmiechnęłam się do niego, odwrócił głowę i przeszedł :) Pewnie pomyślał, że uprawiamy seks ;) Jego obecność nic już nie zmieniała, dostałam porządne lanie, miejsce było odpowiednie. K. podciągnął mi sukienkę i uderzył jeszcze kilkanaście razy dość lekko, ale szybko. To już była raczej pieszczota. Nie można było tego porównać do wcześniejszych uderzeń i odczuć. Dosłownie czułam jak wychodzą mi pręgi, jak pulsują, dotykanie ich było bolesne. Ale nie były jakieś straszne czy brzydkie, zniknęły bardzo szybko. Wracaliśmy do domu zadowoleni, nic tak nie cieszy jak sukces po tylu próbach :) Szłam przez las z gorącą i piekącą pupą, bez majtek. K. co jakiś czas wkładał rękę pod moją sukienkę i głaskał mi pupę. Oczywiście- nie tylko pupę ;) Przechodził mnie co chwilę miły dreszczyk, że ktoś to może zobaczyć, zwłaszcza, że wracaliśmy dróżką, którą chodzi najwięcej ludzi. Było to dla mnie piękne zakończenie lata :) Tak też powiedziałam do K.: "Jak dla mnie to teraz już się lato może skończyć :)". W końcu skorzystałam z niego na wszystkie sposoby ;) Na drugi dzień zrobiło się chłodno i zaczęło lać. Lało przez 4 dni. Poważnie :) Moje lanie było znaaacznie przyjemniejsze ;)



Zdjęcia z opisanego lania z lasu dodałam na forum :)



 Pozdrawiam :)
Cassy :)