Wiedziałam, że jesień
nadejdzie lada chwila. Pogoda była już bardzo zmienna, dzień zimno,
dzień ciepło, zresztą w powietrzu czuć już było powiew jesieni.
To tym bardziej skłoniło mnie do szybkiego działania. Postanowiłam
wykorzystać ostatnie tchnienie lata i wyskoczyć z moim K. do lasu,
na lanie w plenerze :)
Była ładna, słoneczna
pogoda, niebo było czyste. Zapakowałam do plecaka koc i aparat i
ruszyliśmy do lasu. Zanim doszliśmy zrobiło się jeszcze cieplej,
co oczywiście było plusem, bo przecież ja tam miałam zamiar,
przynajmniej po części się rozbierać ;) W lesie jak to w lesie,
cicho, spokojnie, słychać trzaski małych nadepniętych gałązek,
promienie słońca widać zza drzew, jest duszno, ale przyjemnie.
I faktycznie tam też było już czuć jesień, było pełno żółtych i opadających liści. Wiadomo, że żeby przejść do właściwej akcji musieliśmy się
wpuścić znacznie głębiej. Robiliśmy przy okazji różne zdjęcia,
zatrzymywaliśmy się przy co ciekawszych widokach, czasami mijał nas jakiś człowiek z koszykami na rowerze, albo bez roweru, ale też
z koszykami. To upewniało nas, że musimy jeszcze bardziej się
schować. W pewnym momencie wyszliśmy na polane, przeszliśmy przez
nią i weszliśmy w bardzo gęsty las. Ściółka była tam w ogóle
niewydeptana, było ciemno, stwierdziliśmy: 'O! Tu będzie dobrze!'
Wyciągnęliśmy koc, rozłożyliśmy go na ziemi, było czuć przyjemny
zapach drewna. Stwierdziłam, że mogę spokojnie ściągnąć
majteczki i tak miałam na sobie sukienkę, po co mi one :) Często
zresztą chodzę bez ;) Mój K. usadowił się wygodnie na kocu, ja
usiadłam obok Niego, szybkie rozejrzenie się dookoła i jeszcze
szybsze przerzucenie przez kolano. Podciągnął mi powoli sukienkę,
pogłaskał pupę i poczułam pierwszego klapsa. Potem szybką serie
kolejnych i... 'jak to strasznie słychać!' K. na chwile przestał.
W sumie nie było w tym nic dziwnego, że to bardzo słychać- w końcu w lesie jest cicho. "Przecież tu i tak nikogo nie ma,
to się nie ma co przejmować" skwitował K. i zaczął bić
znowu. Fakt, że zerwały się wszystkie ptaki, bo wandale w lesie
robią hałas- pomijam milczeniem. Kiedy już pupa zaczęła mnie piec
i szczypać coraz bardziej nieznośnie, nagle poczułam, że coś mi
chodzi po ręce. 'Mrówki! Wleźliśmy w mrowisko!" Zerwaliśmy
się natychmiast, zaczęliśmy wszystko otrzepywać, komicznie to
wyglądało, więc śmiałam się z mojego K. ile wlezie. Oczywiście
bronił się tym, że ja nie jestem lepsza i wyglądam tak samo jak
On, a nawet śmieszniej, bo to ja nie mam majtek. Nic to oczywiście
nie dało i śmiałam się dalej, kwitując: "No przecież mnie
tu nie zbijesz" ;) Wyszliśmy z powrotem na polanę, szukając
innego miejsca. Mieliśmy do wyboru albo całkiem dzikie nieuczęszczane tereny, albo te bardziej dostępne, gdzie trzeba było
liczyć się z tym, że ktoś Nas może spotkać. Wyciągając
wnioski z wcześniejszej przygody- natura i tak się na Nas zemści
jeśli zakłócimy jej spokój; wybraliśmy opcje drugą, z większym
ryzykiem.
Wędrowaliśmy po lesie,
nie mogąc znaleźć odpowiedniego miejsca. Każde było na widoku. W końcu wpadłam na genialny pomysł: "Chodźmy tam w
te wysokie trawy, tam będziemy zasłonięci z każdej strony".
K. podchwycił pomysł- przecież był dobry :) I poszliśmy. Tam
znowu rozłożyliśmy koc, ale tym razem oglądając dokładnie czy
nie ma mrowiska, pajęczyn i innych. Kilka testowych klapsów na
stojąco- nie słychać aż tak bardzo. K. zadowolony z triumfem
powiedział: "Noo to teraz mogę Ci spuścić lanie za to, że
się tak ze mnie śmiałaś". Przerzucił mnie ponownie przez
kolano, szybko podciągnął sukienkę i jeszcze szybciej zaczął
bić. Było świetnie. Świeże powietrze, słoneczko, szczypiąca
pupa. Już zaczynałam robić się niesamowicie, podkreślam-
NIESAMOWICIE mokra, aż tu, spod ziemi chyba, wyłoniła się rodzinka-
rodzice i mały synek. K. szybko zakrył mi pupę, ja usiadłam na
koc i siedzieliśmy patrząc na siebie i nie oddychając. Tamci,
przechodzili dość spory kawałek od Nas, ale nie zdążylibyśmy
uciec i się schować. K. pod nosem pytał mnie: "Widzieli?
Słyszeli?" a ja wzruszałam tylko ramionami. Jak już przeszli i
zniknęli, polecieliśmy w miejsce, którym szli. Teoretycznie nie
było wiele widać, mogli tylko widzieć Nasze głowy i to od tyłu.
A czy słyszeli? Może i tak, ale czy wiedzieli co to jest? Może
nie. A jeśli tak- to najwyżej! :D Zwinęliśmy się stamtąd,
szukać kolejnego miejsca. Trochę byliśmy zirytowani, że człowiek
nie może mieć spokoju w lesie ;) więc ledwo odeszliśmy kawałek
za drzewa, K. oparł nogę o pień, przełożył mnie przez kolano i
powiedział: "W końcu nie dostałaś obiecanego lania, to teraz
to szybko załatwimy". Padała pierwsza seria klapsów, a tu...
'Wracają! Musieli zrobić kółeczko żeby wracać akurat tędy!'
Sukienka w dół i idziemy jak gdyby nigdy nic, już nie denerwując
się a śmiejąc. Mój K. zaczął się zastanawiać: " A może
oni coś faktycznie widzieli i chcieli przyjrzeć się jeszcze raz?",
ale za chwile dodał: "Nie to bez sensu bo wracają inna drogą
i to jeszcze z dzieckiem, to by się raczej nie przyglądali",
Przyznałam Mu rację i dodałam:"chyba jednak nic nie
widzieli wcześniej", a wewnętrznie pomyślałam:'w sumie
to trochę szkoda'. Chociaż kto
wie ile widzieli? Pewnie tylko oni ;)
Byliśmy
zmęczeni wcześniejszymi przebojami i tym, że ciągle to lanie jest
takie na raty, ale dzielnie kroczyliśmy dalej. Aż tu przed nami
ukazało się powalone drzewo. Taka okazja! Taka klasyczna,
"książkowa" okazja! Przewrócone drzewo i dziewczyna przez
nie przełożona! To nic, że na widoku, to nic, jakoś to szybko
zrobimy. Położyłam kocyk na tym pniu, przełożyłam się a K. w
tym czasie szukał jakiejś witki. Pupę miałam jeszcze trochę
czerwoną od wcześniejszych "mini lań" i zastanawiałam się przez
chwilę jak bardzo byłby na ten widok zdziwiony jakiś przechodzeń
:D Moje myśli przerwał K. uderzając mnie delikatnie witką. Trzeba
było przecież sprawdzić jak jest elastyczna itd. Okazało się, że
jest ok i zaczął bić. Pupa szczypała od każdego uderzenia, był
to taki piekący, przeszywający ból. Nasza radość nie trwała
jednak długo, bo z oddali wyłaniał się rowerzysta. Był za daleko
żeby coś zobaczyć, ale musieliśmy przerwać. Udawaliśmy, że
robimy zdjęcia. Zawzięliśmy się i robiliśmy tak za każdym razem
kiedy widzieliśmy, że ktoś się zbliża. Jak tylko się oddalał,
wystawiałam pupę i kontynuowaliśmy. Nasza cierpliwość dobiegła
końca kiedy ludzie zaczęli przybywać masowo, z różnych części lasu. 'Niech to szlag!' Pełni żalu i wściekłości opuszczaliśmy nasze drzewko. "Nie zdziwiłabym się jakby tu zaraz jakiś
tarzan na linie przyleciał nie wiadomo skąd" szłam i
bulwersowałam się w kółko. Nie chodzi już nawet o to, że ktoś mógłby zobaczyć moją golą pupę (i nie tylko pupę). Naturalnie jest to bardzo zawstydzające, ale gorzej byłby jakby ktoś błędnie pomyślał, że mój K. robi mi krzywdę. Zaciągnął mnie do lasu itd. Tego trzeba było uniknąć za wszelką cenę.
Zdecydowaliśmy,
że jeżeli teraz się nie uda to wracamy do domu. Ale po tak długiej
wędrówce szczęście się w końcu do nas uśmiechnęło! Znaleźliśmy
pozostałości jakiegoś budynku, dokładnie to 3 ściany i dziury po
oknach. Tutaj na pewno będziemy zasłonięci. Byle tylko to miejsce
nie okazało się jakąś kryjówką, miejscówką czy czymkolwiek
jakiś meneli albo nastolatków pijących tutaj alkohol. Ale
wyglądało na naprawdę nieuczęszczane, nie było śmieci, za to
wszystko było dziko zarośnięte. Położyłam kocyk na murek/resztę
ściany tego czegoś, podciągnęłam sukienkę i czekałam na lanie.
Czekałam całkiem długo bo mój K. ponownie szukał jakiejś
gałązki. Słyszałam jak coś łamie, sprawdza, odrzuca. W końcu
przyszedł z długą, porządną witką. Kazał mi się ładniej
wypiąć. "Tym razem już nic nam nie przeszkodzi i dostaniesz
lanie do końca. I za śmianie się ze mnie i po to żeby odreagować
ten leśny stres ;)" i uderzył pierwszy raz. Strasznie
zabolało, a On nie przestawał i smagał mnie tą witką raz za
razem. Starałam się nie kręcić pupą, która piekła mnie coraz
mocniej, zrobiło mi się gorąco i czułam pulsowanie. Za plecami
słyszałam świst przecinanego powietrza a zaraz potem czułam mocne
uderzenie. W pewnym momencie K. zaczął bić wolniej- za to mocniej.
Wtedy witka zakręciła mi się aż na nogę. Była świeża, soczysta,
bardzo giętka, więc to nie było nic dziwnego. Chociaż na początku wydawało się, że jej długość będzie odpowiednia. K. przerwał i
skrócił ją, na wszelki wypadek, żeby nie powtórzyło się takie
uderzenie. Pogłaskał mnie po udzie i już za chwilę kontynuował lanie. Piekło bardzo mocno,
ale tak samo też podniecało. Czekałam tylko kiedy K. zrobi przerwę
i pogłaska mnie po pupie. Doczekałam się ;) Dotknął mojej pupy a
mi zrobiło się bardzo błogo :) Zawędrował też ręką do mojej
cipeczki, a co tam się działo to chyba nie muszę pisać ;) Kiedy
tak leżałam i mnie głaskał, nagle zza drzew wyszedł jakiś
mężczyzna z psem. Był dość daleko, a ja leżałam do niego
przodem, twarzą, podniosłam się tylko na tyle żeby sukienka
spadła mi na pupę. Uśmiechnęłam się do niego, odwrócił głowę
i przeszedł :) Pewnie pomyślał, że uprawiamy seks ;) Jego obecność
nic już nie zmieniała, dostałam porządne lanie, miejsce było
odpowiednie. K. podciągnął mi sukienkę i uderzył jeszcze
kilkanaście razy dość lekko, ale szybko. To już była raczej
pieszczota. Nie można było tego porównać do wcześniejszych
uderzeń i odczuć. Dosłownie czułam jak wychodzą mi pręgi, jak
pulsują, dotykanie ich było bolesne. Ale nie były jakieś straszne
czy brzydkie, zniknęły bardzo szybko. Wracaliśmy do domu
zadowoleni, nic tak nie cieszy jak sukces po tylu próbach :) Szłam
przez las z gorącą i piekącą pupą, bez majtek. K. co jakiś
czas wkładał rękę pod moją sukienkę i głaskał mi pupę.
Oczywiście- nie tylko pupę ;) Przechodził mnie co chwilę miły
dreszczyk, że ktoś to może zobaczyć, zwłaszcza, że wracaliśmy
dróżką, którą chodzi najwięcej ludzi. Było to dla mnie
piękne zakończenie lata :) Tak też powiedziałam do K.: "Jak
dla mnie to teraz już się lato może skończyć :)". W końcu
skorzystałam z niego na wszystkie sposoby ;) Na drugi dzień zrobiło
się chłodno i zaczęło lać. Lało przez 4 dni. Poważnie :) Moje
lanie było znaaacznie przyjemniejsze ;)
Zdjęcia z opisanego lania z lasu dodałam na forum :)
Pozdrawiam :)
Cassy :)